czwartek, 20 listopada 2014

Przydomek

Wasyl, król Gryflandii, wyciągnął się wygodnie w fotelu tronowym. „Jak dobrze, że kazałem stare audiencyjne krzesło wymienić na to skórzane cudo z wysuwanym podnóżkiem” - pomyślał.

W gwarnym zwykle o tej porze zamku panowała błoga cisza - jak to w poniedziałek po roboczej niedzieli, która dla dworzan wypadała raz na cztery lata. Nie zawsze tak było, ten zwyczaj Wasyl wprowadził po pierwszej elekcji. Kosztowało to wprawdzie kilka ściętych głów, ale tylko za pierwszym razem. Jedną z ważnych cech dworzanina jest wszak dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy. Zdrowa większość natychmiast się zorientowała, że udział w elekcji jest wprawdzie dobrowolny, ale zaufani ludzie króla z łatwością mogą sprawdzić, kto wzgardził przywilejem wyrażenia poparcia dla umiłowanego władcy...

Wasyl był przekonany, że tym razem jakakolwiek kontrola była już zbędna. Po czterech kadencjach na zamku nie miał prawa uchować się nikt, kto byłby w stanie utrzymać swój poziom życia bez związków z dworem. Oczywiście można było przeżyć zimę zbierając latem grzyby i jagody lub handlując własnoręcznie ubitym masłem, ale chyba nie było w królestwie nikogo, kto nie wolałby pewnego ciepłego posiłku za niezbyt ciężką pracę w królewskiej stajni czy gorzelni. Tę zaś można było dostać tylko za poręczeniem któregoś z dworzan.

O wynik tegorocznej elekcji Wasyl też był spokojny. Co prawda miesiąc wcześniej zgodził się na przedłużenie linii dyliżansu łączącego stolicę z sąsiednim królestwem i pospólstwo narzekało, że musi długo czekać na stacjach, ale głośno marudzili tylko ci, którzy nie mieli nikogo na dworze. Na dodatek oficjalne skargi kierowali do sąsiadów.

Król za to zorganizował darmowy dowóz gawiedzi na turnieje odbywające się w pobliskim amfiteatrze. Wielki Koniuszy zadbał, aby na każdej karocy znalazł się odpowiednio duży portret władcy, któremu pospólstwo zawdzięcza tę przejażdżkę, i w sumie zysk był większy niż strata. A tego, że poddani zauważą związek między większą aktywnością królewskich poborców i turniejowym transportem, Wasyl się nie obawiał. Nigdy nie zauważali.

Oficjalnych wyników elekcji jeszcze nie było, bo kupione trzy miesiące temu maszyny do liczenia gałek wrzucanych do urn okazały się kupą złomu - na szczęście niezbyt drogiego. Ale Wasyl wiedział, że jego przeciwnicy łącznie nie dostali nawet połowy tego, co on. Niepewny był finał elekcji w cesarstwie, jednak tym król się specjalnie nie przejmował. Miał inne zmartwienie: pilnie potrzebował nowego przydomka. 

Zwyczajowo stawiane przy jego imieniu słowa po prostu mu się znudziły. Wasyl Sprawiedliwy, Wasyl Miłosierny, Wasyl Łaskawy, Wasyl Świątobliwy - król miał tego dość. Ale niczego innego wymyślić nie potrafił. Jedyne zwroty, jakie przychodziły mu do głowy, wiązały się z tradycyjnie spędzonym w karczmie „Pod Trębaczem” wieczorem elekcyjnym: „łeb mi pęka”, „ale mnie suszy” i „jak ja do łoża trafiłem?”.

Wasyl bardzo powoli wstał z fotela. W zainstalowanym pod koniec poprzedniej kadencji kominku dogasał ogień, a chłopak kominkowy zapewne gdzieś w kącie odsypiał noc spędzoną na straży przy tablicy z podobiznami władcy. To akurat w elekcyjną noc było konieczne, pałacowa gwardia nie miała wystarczającej liczby ludzi, aby pilnować wszystkich plakatów. Król to rozumiał i nawet się bardzo nie gniewał. W końcu nie bez powodu nosił przydomek „Łaskawy”.

Brak sługi w komnacie oznaczał jednak, że Wasyl musi sam wykonać czynność, która nie licuje z jego majestatem: dołożyć do ognia. Powoli wziął więc w królewską rękę gałąź z leżącej przy kominku sterty. Była za długa. Spróbował ją przełamać - nie dała się. Oparł ją jednym końcem o kominek, drugim o podłogę, powoli podniósł nogę...

Po chwili jeszcze wolniej ją opuścił. Uświadomił sobie, jaki będzie skutek zbyt gwałtownych ruchów. Łagodnie umieścił długą gałąź w palenisku. „Trochę się nadpali, to ją podsunę bardziej” - pomyślał.

Ważniejsze jednak było co innego. Wiedział już, jaki będzie jego nowy przydomek.

Wasyl Niezłomny.