- Cud, Najjaśniejszy Panie! Cud!
Wieśniak klęczący przed Wasylem Niezłomnym nie śmiał podnieść wzroku na swojego władcę. Król kazał strażnikom go przyprowadzić, gdy tylko usłyszał okrzyki dochodzące zza okna. I już tego żałował.
„Następnym razem nie każę sprowadzić pierwszego lepszego, tylko pierwszego czystego” - pomyślał. Rzeczywiście, poddany nie pachniał różami. Było czuć, że w drodze do Zamku musiał w coś wdepnąć. I to nie raz.
- Jaki cud? Znowu komuś okowitę na wodę zamienili?
- Nie, Najjaśniejszy Panie! Cud najprawdziwszy! W Akademii! Cudowne ozdrowienia! - chłopina ledwo dyszał.
Wasyl zaczynał rozumieć. Okrzyki „Święta! Święta!” wznoszone przez tłum zbierający się na dziedzińcu nie były żądaniem dodatkowych dni wolnych od pracy. Były czymś znacznie groźniejszym.
- Zabierzcie go do kuchni i każcie mu dać resztki z wczorajszej kolacji - polecił strażnikom. - Niech poczuje naszą łaskawość. Wezwijcie też Wojewodę i Koniuszego. Mają przyjść za godzinę i znać wszystkie szczegóły tych rzekomych cudów.
* * *
- Rzeczywiście były ozdrowienia - zaczął Pierwszy Wojewoda. - Chodzi o dwie służebne administracyjne z Akademii. Od roku niedomagały. Jedna miała wiosną całkiem zrezygnować z pracy, bo się już prawnuków dochowała. Ale nagle nowe siły w nią wstąpiły i ozdrowiała. Tej drugiej, co się rachunkami zajmowała, też wszystkie dolegliwości przeszły jak ręką odjął.
- No właśnie tego nie wiemy - wtrącił się Wielki Koniuszy. - To znaczy nie wiemy, czy chodzi o rękę. Relacje świadków są sprzeczne. Jedni mówią, że Duszesa nałożyła ręce, inni, że dmuchnęła i strzepnęła, jeszcze inni, że otoczyła aurą. Myślę, że po prostu nikt nic nie widział i jełopy plotą głupoty ze strachu, że ktoś im spróbuje odświeżać pamięć rozpalonym żelazem.
- Jedno jest pewne - kontynuował Wojewoda. - Stało się to podczas wizyty Duszesy w Akademii. Przyszła tam po raz pierwszy jako członek Ławy Unii. Jej ludzie orzekli, że to cud. A motłoch uwierzył. I chce, żeby ją ogłosić świętą.
- To akurat sam słyszę - zirytował się Wasyl.
Sprawa była poważna. Duszesa po beatyfikacji stałaby się politycznie nietykalna. Standardowe metody eliminowania konkurentów do tronu byłyby bezużyteczne. Nikt by nie uwierzył, że święta coś ukradła albo zdradza męża, nawet gdyby zobaczył to w komiksie. Sztylet albo trucizna zrobiłyby z niej męczennicę, zaś ze zwolenników uczyniły wyznawców. A rewolucji religijnej Wasyl ryzykować nie zamierzał.
- Mamy tu problem natury polityczno-teologicznej - podsumował. - Potrzebujemy konsultanta.
* * *
Arcykapłan przewracał kartki oprawionej w grubą skórę księgi. Zawierała przepisy kulinarne spisane po łacinie, ale w Gryflandii nikt tego języka nie znał, więc mógł udawać, że są w niej odpowiedzi na wszystko.
- Trzeba wysłać gońca do stolicy, z pismem do Komisji Beatyfikacyjnej - wyjaśnił. - Ona rzecz zbada i wyda decyzję w sprawie świętości.
- To co, wysyłamy? - zapytał Wojewoda, kiedy za kapłanem zamknęły się drzwi.
- Tak - zdecydował Wasyl. - Musimy zagrać na czas, a to oznacza, że przynajmniej na razie trzeba iść razem z ludem. Najlepiej na czele. Niech skryba napisze list do tej komisji, a Naczelnik Hipodromu ustawi na arenie scenę, na której będziemy oczekiwać powrotu posłańca. Oczywiście jak już się zbliży do Zamku. Poddanym pozwolimy przed sceną koczować wcześniej, niech znają naszą dobroć. A żeby się nie nudzili, niech im śpiewa ten chórek od Duszesy, jak mu tam, no, Próchno Grób. Chcą świętej, to trochę pokuty im się przyda.
* * *
Wasyl Niezłomny nerwowo wiercił się na letnim tronie ustawionym na środku sceny. Przed nią kłębił się kolorowy tłum jego poddanych. Co jakiś czas ktoś intonował okrzyk „Święta! Święta! Święta dziś!”. W wielu miejscach powiewały flagi w barwach Akademii, które podobno miały się kojarzyć z kawą z mlekiem, ale Wasylowi przypominały zupełnie co innego. Trafiały się też tarcze z podobiznami Duszesy i różne transparenty. „Beatyfikacja naszą Magnificencją” - odcyfrował na jednym z nich.
Królewski niepokój był w pełni uzasadniony. Na dwóch ozdrowieniach się nie skończyło, były kolejne. Nawet wśród wysoko postawionych uczonych w Akademii.
Tłum rozstąpił się tworząc przejście dla posłańca, który - jak nakazywała tradycja - ostatnie dwieście łokci musiał pokonać pieszo. Goniec dotarł do sceny, wdrapał się na nią i przyklęknął przed królem, podając mu zwinięty w rulon pergamin.
Wasyl przełamał pieczęć i zaczął czytać. Najpierw zbladł, a potem poczerwieniał i posiniał. Zwinął pergamin, wcisnął go w rękę heroldowi.
- Odczytaj im to! - wykrztusił i wybiegł za kulisy.
Wielki Koniuszy zajrzał za kotarę i zamarł. Król leżał na deskach i walił w nie piętami. Już chciał wołać medyka, gdy zrozumiał, że to nie są konwulsje. Wasyl się tarzał ze śmiechu.
- Święta, święta, i po świętej - parsknięcia króla ledwo dało się zrozumieć.
To, co się działo na scenie i przed nią, docierało do Koniuszego jak przez ścianę z waty.
- My, Komisja Beatyfikacyjna, orzekamy, że opisane wydarzenia mogą być świadectwem świętości - czytał herold.
Tłum zawył. W górę poleciały czapki, kubraki i coś, co wyglądało jak wielki biustonosz.
- Aby rozpocząć proces beatyfikacyjny, potrzebujemy jednakowoż dodatkowych informacji.
Aplauz był wyraźnie słabszy.
- Przede wszystkim musi nam być wiadome, od kiedy osoba beatyfikowana nie żyje. Procesu nie można bowiem rozpocząć wcześniej niż dwadzieścia pięć lat po jej śmierci.
Cisza, która zapadła po tych słowach, aż kłuła w uszy. Po chwili na arenie zostały tylko walające się w błocie strzępy flag. Ich kolor coraz mniej przypominał kawę z mlekiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz